Dzisiaj chciałabym podzielić się z Wami drugą
częścią mojej historii związanej z zaburzeniami odżywiania. Jeśli ktoś z Was
nie czytał jeszcze pierwszej części, może się z nią zapoznać tutaj.
...
A więc jak już pisałam, spadek wagi, który zauważyłam u siebie po przyjeździe z wakacji, bardzo mnie ucieszył. Nie była to jakaś spektakularna zmiana –
ot, dwa, trzy kilo. Ale, nie wiedzieć czemu, kiedy schudłam, moje życie zaczęło
zmieniać się na lepsze – nagle stałam się pewniejsza siebie, chętniej
spotykałam się z ludźmi, a także o wiele łatwiej przychodziło mi rozciąganie się (ćwiczyłam
wtedy jogę). Miałam motywację do wszystkiego, czułam, WIEDZIAŁAM, że mogę
wszystko.
Nieświadomie zaczęłam zmniejszać posiłki.
Nieświadomie – bo gdzieś w środku czułam ogromny lęk przed ponownym przytyciem.
Pod koniec września straciłam całkiem apetyt i przez cztery dni prawie nic nie
jadłam. Czułam się taka silna! Taka lekka. Jednak mój instynkt samozachowawczy
zrobił swoje. Po tych kilku dniach, pod wpływem głodu i stresu, pierwszy raz w
życiu objadłam się kompulsywnie. Nie to, że zjadłam jedną tabliczkę czekolady.
Nie. Pochłonęłam tyle, że czułam się wręcz chora, ledwo mogłam oddychać, nie
mówiąc już o poruszaniu się. Może zabrzmi to dziwnie, ale spodobało mi się to.
Jeszcze dziś pamiętam uczucie szczęścia i błogości, jakie mnie ogarnęło podczas
napadu. Co prawda miałam wyrzuty sumienia, jednak przypomniało mi się, jak
czytałam kiedyś o dziewczynach, które jedzą, co chcą, a potem zwracają albo
przeczyszczają się. Do wymiotowania mnie nie ciągnęło, ale pomyślałam, że co mi
szkodzi, kupię sobie opakowanie Xenny i zobaczymy, co to da.
Oczywiście, jak większość osób, miałam zamiar zrobić
to tylko ten jeden raz.
Ale tak się nie stało. Dalej jadłam bardzo mało, a
kiedy mój organizm nie wytrzymywał już nieustannego głodu, obżerałam się do
bólu żołądka i piłam hektolitry senesu. Nie działo się to jednak zbyt często,
ot, raz na tydzień czy dwa. Jednak ciągle towarzyszył mi lęk. Bałam
się jeść. Chciałam chudnąć. Coraz więcej! Próbowałam przestać się obżerać, ale średnio mi to wychodziło. Czytałam jednak dużo o skutkach stosowania
środków przeczyszczających i dowiedziałam się, że nie powodują one zmniejszenia
absorpcji kalorii. Przeraziłam się. A więc wszystko, co zjadałam w trakcie
napadów, wchłaniało się! Poczułam obrzydzenie do siebie i do jedzenia, i od
tamtej pory na ponad pół roku przestałam się objadać, a na prawie rok –
stosować środki przeczyszczające.
Dlatego zaczęłam w przerażającym tempie chudnąć.
Wszystkie ubrania na mnie wisiały, włosy wypadały mi garściami, a ja
ciągle nie byłam usatysfakcjonowana tym, jak wyglądam. Ważyłam się do
dziesięciu razy dziennie, spożywałam naprawdę śladowe ilości jedzenia i w dodatku
bardzo wybiórczo. Zaczęłam się panicznie bać niezdrowych produktów. Tak
naprawdę jadłam tylko kasze, warzywa i owoce, wszystko w malutkich, skrzętnie
odmierzanych porcjach. Sporadycznie zdarzały się orzechy albo jajka. Zaczęłam
też intensywnie ćwiczyć. Oczywiście wcześniej również ćwiczyłam (głównie jogę i
pilates) i bardzo to lubiłam, ale nagle z trzech godzin treningu tygodniowo
zrobiły się średnio trzy godziny treningu dziennie. Czasem dochodziło nawet do
pięciu godzin. Oczywiście zdarzało się, że ćwiczyłam jedną godzinę lub wręcz
wcale, ale tylko wtedy, kiedy nie miałam takiej możliwości. Kiedy zobaczyłam po
przyjeździe z zielonej szkoły, że moja waga pokazuje niecałe trzydzieści sześć
kilo, przestraszyłam się. Pamiętam, że zjadłam wtedy w desperacji dwie miski kaszy
z daktylami i uspokoiło mnie to trochę.
Walczyłam o to, aby pozbyć się wyrzutów sumienia po posiłkach, nie
przejmować się ciągle kaloriami i makroskładnikami, pozwolić sobie czasem na
coś niezdrowego. Jednak nie mogłam. Panicznie bałam się przytyć. Wiedziałam, że
wyglądam fatalnie, jednak... zabrzmi to głupio, ale podobało mi się to. Czułam
się... wyjątkowa. Wyjątkowa i silna. Dopiero teraz widzę, że wcale nie byłam
wyjątkowa, bo na świecie jest milion osób, które myślą bądź myślały tak samo,
ale wówczas nie dochodziło to do mnie.
W końcu zaczęłam jeść trochę więcej, na tyle dużo,
że już nie chudłam, ale też nie tyłam. Bo dalej oczywiście ważyłam się kilka
razy dziennie. Nie zrezygnowałam też z morderczych treningów, ani z nałogowego
przeliczania makroskładników. Pomyślałam, że skoro muszę przytyć, to przynajmniej
będę dobra w czymś innym: w zdrowym odżywianiu i ćwiczeniach. Nachodziła
mnie jeszcze nieraz ochota, aby schudnąć... tak do trzydziestu czterech kilo.
Wtedy byłoby idealnie. Ale rodzice mnie kontrolowali z wagą, bo
oczywiście bardzo się o mnie martwili. Wyniki badań hormonów tarczycy
wychodziły mi fatalne. Endokrynolog mówiła, że moja tarczyca sama siebie zjada,
straszyła, że jeśli się nie ogarnę, to w przyszłości będę bezpłodna. Kiedy to
nie zadziałało powiedziała coś, co mnie – przyznaję – przestraszyło. A
mianowicie, że kiedy organizm nie ma energii, pobiera ją między innymi z mózgu... Zjada swoje organy, w tym mózg, przez co spada poziom inteligencji. Jednak,
koniec końców, nie nakłoniło mnie to do przytycia. I chyba nic nigdy by mnie
nie do tego przekonało, ba, może znowu obcięłabym kalorie, gdyby nie wrzesień 2016.
Ale o tym opowiem w kolejnym poście.
~Hoppas~