Pamiętam dobrze pierwszy raz, kiedy sięgnęłam po
żyletkę, aby sobie ulżyć.
Pokłóciłam się wtedy ostro z rodzicami, ale nie sama
kłótnia sprawiła, że zdecydowałam się na taki krok. W tamtym okresie nasiliła
się moja nerwica lękowa (z którą na szczęście teraz mam spokój). Nie byłam
przez kilka dni w stanie wyjść z domu, przez co właśnie wybuchła tamta kłótnia.
Poczułam się niezrozumiana i zlekceważona przez rodziców. Wówczas naszła mnie
ogromna ochota, żeby sprawić sobie ból, jeszcze bardziej się poniżyć,
więc wyrwałam żyletkę ze zniszczonej maszynki do golenia i zadałam nią sobie moje
pierwsze w życiu cięcie; nie myślałam racjonalnie, to to był impuls. Z
perspektywy czasu widzę, że nie postąpiłam zbyt mądrze. Dlaczego? Przecież to to
miał być tylko ten jeden raz...
Bo samookaleczanie uzależnia. Widok krwi, ran i
blizn sprawia, że na krótką chwilę potrafię stłumić swój żal do świata i
obrzydzenie do samej siebie. Oprócz tego wycisza. Koi nerwy, wewnętrzny ból,
wstyd, rozpacz. A czasem, kiedy nie ma już żadnych emocji, tylko pustka i
obojętność, pozwala cokolwiek poczuć.
Boję się, że kiedyś się zabiję. Przez podcięcie żył.
Zrobiłam już przecież jakiś krok w tę stronę, bo czym innym jest cięcie się,
jak nie balansowaniem pomiędzy życiem a śmiercią? Wystarczy przecież tylko
trochę mocniej przycisnąć żyletkę do skóry i...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz